Ojciec Maksymilian Kolbe
Bunkier głodowy
Franciszek Gajowniczek, więzień uratowany od śmierci przez o. Kolbego
Dwudziesty dziewiąty lipca 1941 r. Wycie obozowych syren odwraca uwagę więźniów KL Auschwitz od morderczej pracy. Niemcy zwołują specjalny apel i przeliczają wszystkie grupy. Stwierdzają brak jednego osadzonego z bloku 14A. Zasady panujące w obozie są jasne: konsekwencją ucieczki jednego więźnia jest śmierć dziesięciu innych.
Więźniowie bloku 14A mają pozostać w szeregu przez resztę dnia i całą noc. Rankiem Lagerführer Karl Fritzsch staje przed zziębniętymi przez noc ludźmi. Wszystkich mierzy wzrokiem i co jakiś czas, wskazując ręką, rzuca po niemiecku „Du!” („Ty!”). W ten sposób wybiera dziesiątkę nieszczęśników, którym przeznaczona była śmierć głodowa. Jeden z nich to Franciszek Gajowniczek, żołnierz uczestniczący w kampanii wrześniowej i aktywny członek polskiego podziemia. – Zdrętwiałem cały i, jak mi koledzy później powiedzieli, straszliwie jęknąłem, że mi jest żal żony i dzieci – wspominał po latach Gajowniczek, który przeżył wojnę, choć do jej końca pozostał więźniem niemieckich obozów koncentracyjnych (w październiku 1944 r. został przeniesiony do KL Sachsenhausen).
Gdy grupa przygotowuje się do opuszczenia apelu, wydarza się coś niespodziewanego. Przez równe szeregi przeciska się polski więzień, ojciec Maksymilian Kolbe, franciszkanin. Staje naprzeciw Fritzscha, choć przecież samo wyjście przed szereg jest czymś, za co w KL Auschwitz Niemcy karzą śmiercią.
– Czego chce ta polska świnia? – pyta wściekły esesman swojego asystenta.
– Ja chcę umrzeć za niego – odpowiada Kolbe, wskazując Gajowniczka.
– Kto ty jesteś?
– Jestem polskim księdzem katolickim.
– Dlaczego chce pan umrzeć za niego? – docieka esesman, używając w stosunku do więźnia zwrotu „pan”, co było nie do pomyślenia w niemieckim obozie koncentracyjnym.
– On ma żonę i dzieci.
– Dobrze.
Dziesięciu mężczyzn rusza w drogę prowadzącą do bunkra głodowego. Kolbe idzie jako ostatni i pomaga z trudem poruszającemu się towarzyszowi niedoli. Nadzy więźniowie zostają wtrąceni do niewielkiej celi, żeby umrzeć tam z zimna i braku pożywienia. Po kilkunastu dniach Niemcy otwierają bunkier, by wynieść ciała zagłodzonych. Okazuje się, że ojciec Kolbe wciąż żyje. Polskiego zakonnika dobija Niemiec zastrzykiem fenolu. Następnego dnia ciało trafia do krematorium.
Polski kapłan zdobył się na akt pokazujący najlepiej, jak silna może być miłość do drugiego człowieka – nawet w miejscu tak nieludzkim jak stworzony przez Niemców obóz Auschwitz. W 1971 r. zakonnik został ogłoszony błogosławionym przez papieża Pawła VI. W 1982 r. papież Jan Paweł II uznał go świętym męczennikiem. – Śmierć Maksymiliana Kolbego stała się znakiem zwycięstwa. Było to zwycięstwo odniesione nad całym systemem pogardy i nienawiści człowieka – powiedział w homilii papież Jan Paweł II.